Wielkanoc to czas nadziei i odrodzenia. Ale tegoroczne święta w Watykanie naznaczone były smutkiem i refleksją. Kiedy w Niedzielę Wielkanocną papież Franciszek pojawił się po raz ostatni publicznie, nikt nie spodziewał się, że będzie to jego pożegnanie ze światem. Jego obecność, choć krótka i cicha, wywołała niezwykłe emocje – nie tylko wśród tysięcy wiernych zgromadzonych na placu Świętego Piotra, ale też przed ekranami na całym świecie.
Papież Franciszek był już wtedy poważnie osłabiony. Zmagał się z obustronnym zapaleniem płuc i poruszał się na wózku. Mszę odprawił za niego kardynał Angelo Comastri, ale sam papież nie chciał pozostać w cieniu. Wyjechał na balkon Bazyliki, by udzielić tłumowi błogosławieństwa i powiedzieć po prostu: „Wesołych Świąt Wielkanocnych”. Te kilka słów miało w sobie coś, czego nie da się opisać – były jak ostatni list ojca do swoich dzieci.
Pamiętam, jak moja babcia, już bardzo schorowana, wyszła kiedyś na ganek tylko po to, by pomachać mi na do widzenia. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Wtedy nie rozumiałem, że to pożegnanie – dziś wiem, jak wiele w nim było miłości. Wystąpienie papieża było właśnie takie – ciche, pełne znaczenia i ludzkiego ciepła.
Zamiast tradycyjnej mowy „Urbi et Orbi” papież poprosił, by zastąpił go arcybiskup Watykanu. Wygłoszone słowa były jednak echem jego serca. Padły tam słowa o narastającym antysemityzmie, o cierpieniu w Strefie Gazy, o wspólnocie chrześcijańskiej, która ginie w ogniu wojny. Papież nie tylko modlił się o pokój – on o niego błagał.
„Nie ma pokoju bez wolności – religii, myśli, słowa” – te słowa powinny być dziś wypisane na każdej tablicy w szkołach, w każdej sali posiedzeń, w każdym sercu. W świecie pełnym podziałów papież przypomniał, co nas naprawdę łączy – człowieczeństwo.
Papież Franciszek od początku swojej posługi był inny. Mieszkał nie w pałacu, ale w skromnym domu. Zamiast złotych szat wybierał prostotę. I może właśnie dlatego był tak bliski ludziom. Zawsze mówił prostym językiem, unikał polityki i przepychu. Potrafił przytulić, wysłuchać, rozmawiać jak człowiek z człowiekiem. Takiego przywódcy duchowego świat potrzebował – i takiego stracił.
Franciszek zmarł w wieku 88 lat, po miesiącach walki z ciężką chorobą. Już wcześniej lekarze ostrzegali, że jego organizm nie wytrzymuje tempa i napięcia. Zrezygnował z udziału w większości wielkotygodniowych uroczystości – z bólem, ale z pokorą. I choć pojawiał się tylko na momenty, zawsze zostawiał po sobie światło.
Jego odejście przypomina mi moment, gdy odszedł mój przyjaciel z seminarium. Człowiek pełen pasji, który zawsze mówił: „Nie zostawiaj po sobie tylko wspomnień, zostaw coś, co poruszy dusze”. Papież Franciszek zostawił po sobie właśnie to – przesłanie, które porusza dusze.
Franciszek nie był tylko papieżem – był symbolem. Pokazał, że Kościół może być bliski, otwarty, pełen czułości i troski. Zostawił po sobie coś więcej niż encykliki – zostawił przykład.
W czasach niepokoju i kryzysów, jego głos był latarnią. Teraz, gdy go zabrakło, musimy nieść jego światło dalej. Każdym gestem dobroci, każdą próbą zrozumienia drugiego człowieka, każdą modlitwą o pokój. Tak, jakby mówił: „Ja zrobiłem swoje – teraz wy jesteście moim głosem”.
Papież Franciszek odszedł, ale jego duch zostaje – w nas.